Recenzja książki "Projekt matka" Małgorzaty Łukowiak

Mam mieszane uczucia, co do książki Małgorzaty Łukowiak "Projekt matka". Kupiłam ją na wyprzedaży i z ogromnym entuzjazmem podeszłam do jej lektury. Szybko jednak się okazało, że treść mocno odbiega od mojego wyobrażenia.
Książka jest jak gdyby podzielona na 3 części. W pierwszej znajduje się opis tydzień po tygodniu pierwszej ciąży autorki. Małgorzata Łukowiak bowiem przez wiele lat nawet nie pomyślała o potomstwie. I nagle przyszedł taki czas, że zapragnęła być matką. W tej części "Projektu matka" autorka opowiedziała, jak przebiegała jej ciąża i wiele z tego było bardzo podobne do moich przeżyć. Jednakże same opisy często były ubarwione słowami, których nie używa się na co dzień, co więcej, wiele czytelników na pewno ich znaczenia nie zna. Denerwujący był również fakt, że bardzo często autorka zamiast używać słowa dziecko czy potomstwo nad wyraz często posługiwała się słowem "progenitura". Aż w pewnym momencie pomyślałam sobie, że chyba muszę sprawdzić znaczenie tego słowa, bo być może oznacza ono coś więcej ponad to, co jest mi wiadome. Wygooglowałam i okazało się, że nie, więc tym bardziej nie rozumiałam tego szaleńczego uporu w używaniu tego słowa wszędzie, gdzie się dało.
Po pierwszej części przyszła kolej  na drugą "Projektu matka", w której autorka zbyt rozwiąźle się rozwodziła nad kolejnymi ciążami, zmianami w jej życiu osobistym i zawodowym. Nie zrozumcie mnie źle, ale spodziewałam się choć trochę więcej szczegółów, a tymczasem autorka w tej części potraktowała macierzyństwo według mnie trochę po macoszemu. Wiele razy gubiłam wątek, bo były różne przeskoki czasowe. Najpierw trzecie dziecko nie chce raczkować, a pół strony dalej już mówi "mamo" i układa klocki, a nawet biega. To było dla mnie potwornie męczące, bo nie nadążałam za rozwojem sytuacji.
Trzecia część "Projektu matka" za to była najlepsza. I choć przeklinałam w duchu swój upór czytając poprzednie części, że powinnam już tego nie czytać, bo nie podoba mi się ta książka, to jednak się uparłam i dotrwałam do końca. I słusznie, bo trzecia część była najlepsza. To właśnie tego oczekiwałam po tej książce i jak dla mnie, to tylko ta ostatnia część zatytułowana "Listy do Judyty" powinna być treścią "Projektu matka".
Stąd też moje mieszane uczucia względem tej lektury. Od początku irytowało mnie to, że osoba tak pragnąca dziecka nazywa je przez całą książkę "Nowym Człowiekiem". Poszukiwałam takiego ciepłego, matczynego uczucia, ale go nie znalazłam. W wielkiej tajemnicy są utrzymane imiona wszystkich dzieci, a nadane im dziwne określenia i tego zupełnie nie rozumiem. Choć przy opisie trzeciego dziecka w pewnym momencie autorce się wyrwało imię Leon i myślę, że tak właśnie ma na imie jej trzeci syn.
Nie wiem czy Wam polecać książkę czy nie. Ja ją przeczytałam, choć moje wyobrażenia o niej są dalekie od stanu faktycznego. Mam mieszane uczucia, a przecież na odwrocie można przeczytać, że jest to pozycja dla każdego - matki, singla, nawet dla mężczyzny. Ale nie sądzę, aby któryś facet był tą pozycją zainteresowany. Czy ją przeczytacie czy sięgnięcie po nią w ogóle - wybierzcie sami. Ja ani nie polecam, ani nie odradzam. Powiedzmy, że pozostaję neutralna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz